Zima zła-w góry z dzieckiem w nosidle


Mogłabym tak opisywać nasze wyjścia wiosną latem, w maju, listopadzie, itp., bo było ich naprawdę wiele, ale ten zimowy wypad był naprawdę ekstremalny i zasługuje na kilka słów.
Był to styczeń 2009r, chyba ferie zimowe. Moja siostra postanowiła, że wybierze się z dziećmi (7 i 11lat) na bacówkę. Bardzo mi było żal, że coś mnie ominie (bo nasze wspólne wyjścia uważam za jedne z najlepszych). Główna przeszkodą było zapalenie płuc, które Julia przeszła jakieś dwa, albo trzy tygodnie wcześniej. Jednak nasza Pani doktor uznała, że przebywanie na świeżym powietrzu, to najlepszy sposób by wrócić do sił po tej chorobie. Po długich przemyśleniach podjęliśmy decyzję, że spróbujemy z Julą zdobyć bacówę zimą..
Przyjechaliśmy do naszych rodziców kilka dni wcześniej i o zgrozo-śnieg nie przestawał sypać!! W dniu wyjścia zaspy sięgały pasa, a Julka skończyła szósty miesiąc życia.. Tata z życzliwą koleżanką, podjęli się torowania drogi. Mając na uwadze fakt, że idziemy z maluchem poszli też napalić w piecu, bo jak już w poprzednich historiach opisywałam - w bacówce nie ma prądu, toalety ani bieżącej wody. Jest tylko piec, a drewno trzeba sobie przygotować latem i jesienią, żeby było czym ogrzać bacówkę zimą..
Wyszli z samego rana. My czekaliśmy na Julkę, aż hrabina  postanowi się obudzić, przez co wyszliśmy ok. 12:00 w południe. Mama jeszcze wybiegła za nami bo zapomniałam aparatu ortodontycznego i wrzuciła go gdzieś do plecaka. Śnieg cały czas sypał i momentami nie było widać śladów. Panowały bardzo ciężkie warunki do tego stopnia, że ani konie, ani traktory nie wyjeżdżały do lasu po drewno.. Szliśmy już półtorej godziny, aż w połowie drogi (po3km) spotkaliśmy mojego nieustraszonego wujka, który wraz z przyjacielem postanowił nam pomóc w torowaniu trasy. Bardzo byliśmy im wdzięczni gdyż od tego momentu było jeszcze więcej śniegu, a śladów taty nie było już zupełnie widać..
Po trzech godzinach dotarliśmy do bacówki, której prawie nie było widać pod śniegiem.
Na miejscu okazało się, że tata z przyjaciółką dotarli chwilę wcześniej (szli ok. 5godz!), przez co nie zdążyli jeszcze napalić w piecu.Temperatura w bacówce wynosiła -2’C!!! Jula głodna, więc nakarmiłam ją wcześniej przygotowaną zupką z termosu. Zjadła prawie 0,5l ;) Była bardzo spokojna mimo, że pieluszka pękała w szwach. Wszystkie dzieci ułożyliśmy razem w łóżku, a sami zabraliśmy się za palenie w piecu i rozpakowywanie.
Gdy temp osiągnęła +2’C postanowiłam przewinąć Julkę. Zrobiłam to bardzo szybko, ale od tego momentu Jula zrobiła się bardzo niespokojna i marudna.. Dziadek ją nosił, dzieci zabawiały, a ja z wyrzutami sumienia zaczęłam zastanawiać się nad powrotem do cywilizacji. W końcu oświeciło mnie, że po takiej ilości zupki na pewno wymaga przewinięcia! Było już wtedy ok. 8’C. Otwarłam pieluchę i takiego widoku nikt by się nie spodziewał! W pieluszce znajdował się mój aparat ortodontyczny, a w nim-w samym środeczku maleńka kupka ;))) Tak mi żal biduli było, że zmuszona była leżeć w tych drutach kilka dobrych godzin, ale przynajmniej od tej chwili zaczęło się bobo w końcu uśmiechać ;))
Na bacówce spędziliśmy tydzień czasu. Budowaliśmy tunele w śniegu, trasy zjazdowe. Urządzaliśmy bitwy na śnieżki i bawiliśmy się fantastycznie! Aby umyć dokładnie Julę wytargaliśmy ze stryszku starą żeliwną miednicę i na stole pośród świec nasza Kleopatra odbywała wieczorne kąpiele.
Z toaletą bywało gorzej. Śnieg był tak ogromny, że musieliśmy sobie wydeptać korytarze w głąb lasu, które i tak musieliśmy codziennie łopatami naprawiać. Żródło na szczęście mamy blisko, bo ok 30m od bacówki. Codziennie więc każdy z nas musiał odbyć przynajmniej dwie procesje z wiadrem po wodę. Drewno tata przygotował jesienią, więc mieliśmy czym palić w piecu. Temperatura rankiem spadała do 10-14'C. Na szczęście bacówka jest maleńka i drewniana, więc szybko się nagrzewa ;)
 Zejście już nie było tak ekstremalne bo pierwsze konie wyruszyły po drewno, dzięki czemu prawie bez przerwy jechaliśmy w dół na sankach  i tzw. ‘dupolotach’ (jak nazywamy jabłuszka, listki);))

Jak Julka, to i Rozka! Za dwa lata, dokładnie o tej samej porze, Rozalka jako niespełna półroczne bobo zdobyła bacówkę! Nie było to wielkim wyzwaniem, ponieważ niewiele napadało śniegu. Dopiero w połowie tygodnia nastały wielkie zawieruchy. Zrobiło się bieluśko do tego stopnia, że śnieg zasypał okno w bacówce! Dzieci zabrały się za budowę iglo, tuneli i skoczni, na których urządzaliśmy sobie zawody, gdy mała Rozka spała w ciągu dnia. Spędziliśmy tam wspaniały tydzień!
Teraz znów nastała zima.. i wspominając tamte wypady o niczym innym nie marzę, jak o tym, by znaleźć się z dzieciakami znów w górach..



 

www.wakacjenafali.pl

1 komentarz: