One night in Bangkok!



   Wyjazd niezwykły, choć nie ograniczał się do jednej nocy, to jednak wspominając go, najwyraźniej widzę pobyt w Bangkoku.

   Po 15-godzinnym locie w listopadowe popołudnie, znaleźliśmy się w stolicy Tajlandii.
Przewieziono nas do luksusowego hotelu na odpoczynek, gdzie w labiryncie pełnych przepychu sal przygotowanych na przyjęcia weselne, mijaliśmy mnóstwo młodych par, robiących sobie zdjęcia!
   Po odświeżeniu się po podróży, szukając wyjścia z hotelu, krążyliśmy jak w ekskluzywnym labiryncie. Każdy z nas miał inny pomysł na wyjście, każdy w innym kierunku, a możliwości było wiele.. Nie mogliśmy rozpoznać drogi nawet po grupujących się parach młodych i ich gościach, gdyż dla nas wszyscy wyglądali podobnie, śmiem nawet powiedzieć tak samo! My próbowaliśmy rozpoznać ich i drogę, oni równie ciekawie przyglądali się nam - być może krążyliśmy wokół tych samych nowożeńców..? Nie wiem.. Czuliśmy się jak w jakimś matriksie, innym wymiarze..
    Kiedy nareszcie zebrała się cała grupa (reszta miała podobne problemy..), pojechaliśmy na wytworną kolację na łodzi która sunęła po rzece w konkretnym tempie. Prócz nas, były też grupy z Rosji, Indii i inne. Do "kotleta" śpiewała nam niewielka piosenkarka z Filipin, która swym niezwykłym, "czarnym" głosem i świetnie dobranym repertuarem, wprost czarowała! Towarzystwo, już mocno zintegrowane, ruszyło do tańca! Wśród hindusów, tańczyli tylko panowie. Mała filipinka narażona na końskie zaloty białasów, dzielnie trzymała fason i rozbawiała towarzystwo.
   Po wspaniałej zabawie, ruszyliśmy na targ, który zaczyna się dopiero w nocy a część ulic staje się przez to nieprzejezdna. I tutaj powoli zaczęliśmy "łapać klimat" prawdziwej Tajlandii. Mnóstwo wszelakiego dobra, począwszy od wymyślnych strojów, przez rzeźby, biżuterię, kaszmirowe chusty i "markowe" zegarki, a na egzotycznie pachnącym jedzeniu skończywszy! Wszyscy głośno wołają, zachęcają, targują się. Niemal w każdej bramie wzdłuż targu w kolorowych dyskotekach, młode, roznegliżowane dziewczyny, trzymając się rury, niemrawo uginają kolanka w rytm muzyki. Naganiacze natomiast, wesoło zapraszają do środka, obiecując drinka gratis.
   Kiedy poczyniliśmy niezbędne zakupy, poczuliśmy głód. Znawcy ostrzegają, aby nie jeść na ulicy w ciepłym kraju, gdyż grozi to problemami żołądkowymi. Ale wcześniej przewodnik uświadomił nas, że Tajowie w większości nie posiadają w swoich domach lodówek, a nawet kuchni! Jest to konsekwencją dużej ilości jadłodajni, gdzie jedzenie przygotowywane jest bezpośrednio przed podaniem, jest tanie, świeże i nie przechowywane. Taki układ wszystkim się opłaca. Zachęceni też programami na Discovery, gdzie Anthony Bourdain i Andrew Zimmern  zapewniają, że nie ma lepszego jedzenia jak uliczne, postanowiliśmy je spróbować. "Wypuściliśmy" najbardziej głodnego do pobliskiego stoiska, gdzie pan w czapeczce i damskim fartuszku sprzedawał zupy. Kolega nie zrażony pokazując palcem  egzotyczne składniki do zupy, dogadał się co do ostatecznej wersji i zasiadł na plastikowym krzesełku, a my z ciekawością usadowiliśmy się obok - dla jednego nie starczyło siedzenia.. Po minucie zupa była gotowa! Kolega z każdą następną zjedzoną łyżką wpadał w coraz większy zachwyt. Nie umieliśmy tego znieść i każdy z nas zamówił taką samą! Trudno mi ją opisać, ale to była najlepsza zupa na świecie i do tej pory nie wiem co w niej było.. Gdy najedzeni i szczęśliwi odeszliśmy na bok zastanawiając się co zrobić z tak mile rozpoczętym wieczorem (grubo po północy) nagle zobaczyliśmy, że nasza knajpa odjeżdża!! Nasz Taj od zupy wsiadł na swojego tuk-tuka, który był pod blatem z zupą i odjechał (z blatem, zupą, składnikami, talerzami itd..)
Cóż było robić? Część z nas poszła spać a nasza nie zmordowana czwórka wybrała się na poszukiwania dyskoteki.
   Zatrzymaliśmy tuk-tuka i na dwa miejsca, władowaliśmy się wszyscy. Tu wchłonął nas matrix po raz drugi. To co dzieje się na ulicach w Bangkoku w środku nocy jest nie do opisania. Wszyscy jeżdżą bardzo szybko, dużo trąbią, wpychają się w miejsca gdzie się wepchać nie da i jest ich dużo, bardzo dużo.. My na zakrętach (wyprzedzają z prawej i z lewej) w ogromnym huku krzyczeliśmy "wolniej!! Rozumiesz? Wolniej!! Zabijemy się!!" Kierowca rozumiał to chyba inaczej bo jechał coraz szybciej i ostro hamował na zderzaku poprzednika, uśmiechając się przy tym rozkosznie ukazując niepełne kolorowe uzębienie.
W trakcie jazdy koledzy stwierdzili, że mój plecaczek idealnie nadaje się na ich telefony, paszporty i pieniądze. Pozbierałam wszystko i poprosiliśmy kierowcę, żeby wcześniej podwiózł nas do bankomatu. On niestety w żaden sposób nie umiał zrozumieć racząc nas boskim uśmiechem. Zaczęliśmy pytać przechodniów, ale Ci też nie potrafili nam pomóc. Na szczęście trafiliśmy na jednego, który zrozumiał jedną z wielu angielskich kombinacji "money from the wall".  I Już z pełnymi portfelami ruszyliśmy do dyskoteki, "najlepszej" zażyczyliśmy sobie.
   Wysiedliśmy w ciemnej uliczce, gdzie tylko w przy jednej bramie kręciło się sporo gatunków egzotycznej ludności. Budynek wyglądał jak stary garaż z obitymi ścianami i mocną żarówką przy suficie. Zapłaciliśmy za wejście, opieczętowali nam ręce i weszliśmy do środka, który nie prezentował się lepiej niż przedsionek. Siedliśmy przy maluśkim stoliczku, gdzie ja trzymałam kurczowo plecaczek z całym naszym dobytkiem. Ale przecież nie po to tu przyszliśmy, tylko co z plecaczkiem? Atmosfera tego miejsca i coraz większa ilość różnokolorowych mężczyzn, (bo z kobiet byłam tylko ja i tajskie dziewczyny) nie sprzyjała decyzji, by plecak zostawić przy stoliku. Zanieśliśmy go wiec do "recepcji" i od razu puściliśmy się w tany! Po chwili przestało nam cokolwiek przeszkadzać i bawiliśmy się świetnie zawierając międzynarodowe znajomości. Niektóre znajomości chciały z nami iść do hotelu i gdy zrobiło się ich zbyt wiele, musieliśmy kończyć zabawę.
Wyszliśmy z ciemnej uliczki na następną, aż do głównej, zatrzymaliśmy tuk-tuka i jak poprzednio w dzikim pędzie pognaliśmy do hotelu. Kiedy trzeba było zapłacić okazało się, że plecaczka z pieniędzmi brak! Prosimy pana żeby zawiózł nas do dyskoteki, ale nie wiemy której. Pan zawiózł pod jedną.
My:
     - To nie ta!
Pod drugą.
My:
     - To nie ta!
Pod następną. I też nie ta.. Czyżby kolejny matrix? Byliśmy przerażeni i zmęczenie po ponad 24 godzinnym braku snu i szaleństwach, przeszło w mgnieniu oka. Co robić? Nie mamy paszportów, pieniędzy, kart, telefonów.. Jak wrócimy do domu? Jeśli zostaniemy z czego będziemy żyć? Jak się dogadać? Jak gazetę przeczytać, czy znak drogowy? Wizje nowego życia roiły się w ułamkach sekund..
I tu przyszło oświecenie! Pieczątka na ręce!                                                                                            - -- Panie Taju kochany, zawieź nas tu! - krzyczałam po polsku, pokazując pieczątkę.
Przemiły kierowca z równie uroczym uśmiechem jak poprzedni, powiedział ze zrozumieniem
- Aaa.. - i zawiózł nas we właściwe miejsce. Chwała Panu na wysokościach!! Nie będziemy musieli czytać tutejszych gazet.. Plecak odebraliśmy nienaruszony, ale zauważyli nas nasi nowi przyjaciele, przed którymi znów musieliśmy uciekać.
   W tym samym dniu, tylko kiedy zrobiło się jasno, po dwóch godzinach snu, na chwiejnych nogach, zwiedziliśmy Zamek Królewski, zaliczyliśmy rejs łodzią po rzece, doskonały posiłek i wieczorną kolację przy dźwiękach lokalnej muzyki.
   Kolejne dni to: Pływający na rzece hotel bez prądu, obok wioski Birmańczyków, wizyta u treserów węży,   w ogrodzie orchidei, jazda na słoniach, wypoczynek w Krabi z cudownymi rejsami na wyspy, wizyta u morskich Cyganów oraz zadziwiająco częste spotkania z pięknymi i niezwykle kontaktowymi „kobietami” o grubym głosie..
  A na własną rękę pojechaliśmy na katolicką mszę po tajsku, zwiedziliśmy wodospady i okoliczne miejscowości, oraz pływanie kajakami wokół ostańców skalnych, które zamieszkują żarłoczne małpy.

   Pięknie było, wiele wrażeń i chętnie wrócilibyśmy tam jeszcze, ale takiej nocy jak w Bangkoku, już się nie da powtórzyć..




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz