W góry z niemowlęciem


 
Pierwszy nasz wspólny wypad w góry, a dokładniej w Gorce na bacówkę miał miejsce tuż po powrocie z Mazur. Byłam tak podekscytowana tym jak Jula dobrze znosi podróże, że bez oporów zdecydowałam się na ten krok.
Jednak w tym momencie już nie miałam zbyt wielu argumentów dla rodziny, że jest tak bezpiecznie..
Od cywilizacji dzieliło nas 1,5godz pieszo. Nastąpiła zmiana wysokości i mnóstwo niebezpieczeństw, które przynoszą góry i lasy. Poza tym wspomniana bacówka to nic innego jak drewniany domek w środku lasu zamykany na kłódkę, z kratami w oknach (szyby wstawiamy sobie sami zamiast okiennic) i co najważniejsze bez prądu, bieżącej wody i toalety.. Latem jest o tyle dobrze, że podłączamy węża ogrodowego ze źródła na zasadzie zassania do kranu i mamy wodę. Toaleta w promieniu 100m od bacówki - gdzie kto sobie upoluje miejscówkę to jego ;)) Jeśli chodzi o jedzenie i wszystko co jest na bacówce, to króluje zasada: "bierz ile ci potrzeba". Wszystko musimy sobie wynieść na plecach od chleba, konserw przez ciuchy aż do świec, zapałek i papieru toaletowego. A mając dzieci, jeszcze pieluchy i ubranka dla nich. Jednak mamy cudownego wujka, który jest w posiadaniu traktora i co jakiś czas wywozi nam potrzebne rzeczy.
A zatem z rana 25. VIII 2008r., kiedy to Jula kończyła 6.tydzień życia przewinęłam ją, wrzuciłam w nosidło podłączając do cyca i ruszyłyśmy w Gorce. Drogę zniosła cudownie przesypiając całe 1,5godziny ;)
Na miejscu spędzałyśmy czas  na powietrzu, a Juli często zasypiała w hamaku. Bałam się , że po powrocie do domu nie będzie chciała inaczej zasypiać jak tylko podczas bujania. Ale taki problem nigdy nie zaistniał ;)
Drugi raz z takim maluchem wybraliśmy się 8. lipca 2010 z nasza drugą córą Rozalką. Była dosłownie kilka dni młodsza od Julki, kiedy to ona pierwszy raz zdobyła Bacówkę.
Wszystko wyglądało podobnie jak poprzednim razem z pewnym małym szczegółem-nasza już (albo dopiero) dwuletnia córa pokonała całą trasę O WŁASNYCH SIŁACH!!!! Dorośli niejednokrotnie więcej narzekali niż ona wówczas.. Dystans zajął nam co prawda 3godziny, ale za to jaki sukces!!!                                                         Na miejscu pojawił się pewien problem. Rozalaka od maleńkości jest bardzo wrażliwa na nowe miejsca i zapachy. Płakała bardzo długo po dotarciu na miejsce. Długo myśleliśmy nad powodem takiego zachowania.. Może główka ją boli?  Kolka? Albo ścierpła w nosidle? Pieluszka brudna? A może głodna?
Nic z tych rzeczy.. Po prostu brakowało jej znajomych zapachów.. Zasnęła przytulona do swojej mocno sfatygowanej pieluchy , którą nieopatrznie zostawiłam przy niej. Od tej pory nie ruszaliśmy się bez zaślinionej przez nią pieluchy tetrowej w którą wtulała się cała ;)) I teraz podstawowe pytanie: jak wyglądała nasz higiena osobista? Przecież takie maluszki kąpie się codziennie!! Oczywiście! Jak codziennie,  to codziennie ;) Wytargaliśmy ze strychu wielką żeliwną miednicę w której mnie jeszcze rodzice kąpali ;), na stole w pokoju ustawiliśmy ją, świece, płyn do kąpieli, a na łóżku ręczniki. Zagrzaliśmy na piecu wodę i do dzieła!! Żadna nie narzekała ;)Radziliśmy sobie i chłonęliśmy przyrodę. Te dwa wypady zapisały się w mojej pamięci jako jedne z piękniejszych przeżyć z udziałem naszych cudownych dzieci. W czasach gdzie króluje telewizor, komputer, mnóstwo zabawek, które tak naprawdę mają za zadanie zająć dziecko żeby dało nam w końcu ‘święty spokój’, taki wypad okazuje się zbawienny. Zaczynamy poznawać nasze pociechy, które na każdym kroku nas zaskakiwały. Sami byliśmy zdziwieni faktem, że nie potrzebowały grających zabawek, herbatek przeciw wzdęciom, że nie zachorowały i że cieszyły Julkę wyjścia na borówki czy poziomki, turlanie się ze skarpy, jazda na desce i gra w Piotrusia ;) Tak niewiele człowiekowi do szczęścia potrzeba.
Polecam taki wypad osobom, które bardzo chcą, ale równie mocno się boją. Nie ma czego! Jedyne ryzyko to, że zżyjecie się i poznacie na nowo ;)

 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz